Cześć, mam na imię Dorota i tworzę przepisy kulinarne z…
Do Cairns docieramy z Port Douglas, popełniając kardynalny błąd i nie rezerwując sobie z wyprzedzeniem miejsca na łódce na nurkowanie nieopodal Green Island. Długi weekend i święto królowej Wiktorii sprawia, że do 100-tysięcznej miejscowości przybywa mnóstwo turystów, niełatwo o wolny stolik w restauracji, a ja muszę jeszcze dokupić obudowę na kamerę, bo podczas ekspresowego wyjścia z domu w Kings Cross połączonego z wcześniejszą przygodą z whisky część rzeczy, które miałam w ostatniej chwili spakować, została na stole w kuchni.
Zobacz też: Więcej moich relacji z podróży do Australii
Chociaż nie ma tu problemu z dostępem do internetu, wybieramy starą, dobrą metodę osobistej wizyty w biurze podróży i zamawiamy bilety na prom, który zawiezie nas bezpośrednio na Green Island. Nie uda nam się wypłynąć na ocean, ale posnurkujemy przy plaży. Przy okazji po raz kolejny podziwiam doskonałą umiejętność obsługi klienta, bo każda osoba zapytana o cokolwiek w dowolnym miejscu jest chętna do pomocy. Przy okazji warto wspomnieć, że rezerwować wycieczki można też w innych miejscach, np. w sklepie ze sprzętem do nurkowania, który otrzyma od biura podróży prowizję za polecenie nas jako klientów.
Docieramy do „Króla rafy” i, uciekając przed burzowymi chmurami, płyniemy na Green Island.
Green Island – mała wysepka niedaleko wybrzeża Oceanu Spokojnego
Po kilkudziesięciu minutach docieramy do niedużej wysepki i, ku naszej radości, zostawiamy daleko w tyle burzowe chmury. Niespodzianką jest świetna organizacja wysepki. To małe przedsiębiorstwo na oceanie: jest tutaj szatnia, są prysznice, możliwość wypożyczenia sprzętu, szafki na osobiste rzeczy, których nie chce zabrać się na plażę oraz baza restauracyjna.
Polecam wypoczynek na Green Island wszystkim, którzy chcą zobaczyć piękną rafę, ale nie mają możliwości skorzystania z rejsu łodzią lub nie potrafią, nie mogą czy też boją się nurkować.
Mój towarzysz podróży uczy mnie oddychania przez maskę i tłumaczy zasadę jej działania, ale i tak pierwszą godzinę tracę na radzenie sobie z własną paniką, bo każda próba oddychania przez fajkę pod wodą kończy się fiaskiem. Dopiero po sześćdziesięciu minutach udaje mi się położyć na powierzchni wody, zrelaksować i obserwować barwne widowisko tuż pode mną, na wyciągnięcie ręki.
Green Island – świetne miejsce do snurkowania
Choć nie będzie mi dane ujrzeć Wielkiej Rafy Koralowej w pełnej krasie, mam okazję obserwować jej fragment, wypływając daleko od brzegu i patrząc na piękne koralowce, kolorowe ryby, a nawet spotykając żółwia i małego rekina, przed którym, zupełnie jakby nie mógł mnie dogonić, gdyby tylko chciał, próbuję uciec pod wodą.
Pływam i nie mogę oderwać oczu od tego, co widzę na dnie. Im głębiej udaje mi się zanurkować, tym więcej ryb wypływa spod wszystkich krzaczków.
Po całym dniu pływania, pomimo zastosowania filtra przeciwsłonecznego, mam spalone plecy i pośladki. Czuję ich ból już w drodze powrotnej promem, ale dopiero w hotelu czeka mnie leżenie na brzuchu i smarowanie wszelkimi kosmetykami, które choć trochę odratują moją czerwoną skórę.
Cairns – zabrakło czasu na zwiedzanie
Trudno powiedzieć mi coś więcej o Cairns. Miasto wygląda na zadbane i widać, że nie należy do szczególnie dużych. To taka sypialnia dla turystów, którzy chcą mieć dostęp do licznych barów, dyskotek i restauracji, bo tutejsza plaża jest raczej błotnista, za to chętni do pospacerowania znajdą tutaj sporo ładnych miejsc.
Wieczorem udajemy się do restauracji i mam okazję zjeść jedne z najlepszych owoców morza, jakich kiedykolwiek spróbowałam. Jeśli macie ochotę skosztować półmiska australijskich przysmaków, tutaj można je kupić: kawałki mięsa kangura, krokodyla, emu.
Późnym wieczorem, najedzeni i wyjątkowo zmęczeni, wracamy do hotelu, a rano czeka nas ustalenie, w jakim miejscu zatrzymamy się kolejnym razem. Pieką spalone słońcem plecy, za to po zamknięciu oczu wyobraźnia podsuwa wspomnienia ze snurkowania, z którymi zasypia się znacznie przyjemniej.
Cześć, mam na imię Dorota i tworzę przepisy kulinarne z filmami wideo. Jestem autorką książki „Superfood po polsku”, a moje ukochane miasto, w którym mieszkam, to Wrocław :). Uwielbiam gotować i karmić siebie i innych, kiedyś moim hobby było pieczenie serników, a potem „wkręciłam się” w odchudzanie… posiłków ;). Od ładnych paru lat doradzam, jak jeść smacznie i zdrowo (da się!), żeby dobrze się czuć, mieć mnóstwo uśmiechu i energii oraz miło spędzać czas, nie tylko w kuchni.| Więcej o mnie
To była tęcza zapowiadająca trendy kolorystyczne na kolejny sezon ;).
ale super a 1:43 jaka tęcza!
piekne widoki spelniasz moje mazenia moge rowniez podrozowac pozdrawiam