Cześć, mam na imię Dorota i tworzę przepisy kulinarne z…
W wakacje 1986 roku, kiedy coraz większymi krokami zbliżała się „zerówka”, a ja zapewne siedziałam w ogrodzie, zjadając z krzaczka truskawki, dziadek zawołał mnie do domu, gdzie na werandzie, w kolorze zielonym, chociaż wymarzyłam sobie czerwony, stał mały rower marki Diadem, który na kilka kolejnych lat stał się moim najlepszym przyjacielem, towarzyszem wypraw na wały i do lasu i wszędzie tam, gdzie bocznymi ścieżkami, pomiędzy budującymi się dopiero domami na przedmieściach Wrocławia, można było dojechać w poszukiwaniu nowych przygód. Zapewne znacie to uczucie niczym niepohamowanej, dziecięcej radości, tej w najczystszej postaci, kiedy dostało się coś od najbliższych, długo wyczekiwany prezent, wymarzony do tego stopnia, że najchętniej na noc zabrałoby się go ze sobą do domu i położyło obok do łóżka. Nie wiedziałam wtedy, że na podobne uczucie przyjdzie mi czekać 28 lat.
Gdzieś daleko, na północy Polski, mały chłopiec śnił o klockach lego i marzył, że zostanie żeglarzem. Na południu, na za dużej kolarzówce, w pozycji stojącej, objeżdżał małe miasteczko 8-latek, któremu nie śniły się jeszcze żadne dalekie podróże. Spotkali się 10 lat później i zostali najlepszymi przyjaciółmi.
Kiedy wyrosłam z mojego zielonego roweru, pieczołowicie czyszczonego i szanowanego z myślą o tym, że po mnie będzie na nim jeździć mój mały brat, nigdy potem nie miałam kolejnego, własnego, większego. Pożyczałam od mamy, potem od brata, a kiedy wyprowadziłam się z rodzinnego domu, co roku odkładałam zakup własnego, ciężko pracując lub wyjeżdżając w kolejne podróże.
Po powrocie z Kuby postanowiłam: w tym roku, ile można czekać!
Nie wiedziałam, że w międzyczasie ktoś knuł pewien plan…
Poznajcie Dawida, właściciela marki Fabriccum, uzdolnionego człowieka, który odnawia stare rowery. Prywatnie – przyjaciela Mariusza.
Wymyślili mój wymarzony rower – w czerwonym kolorze, z białymi oponami i łańcuchem, wygodnym, szerokim siodełkiem i koszem na zakupy. Wszystko trzymali w tajemnicy, rower powstawał na pewnym urokliwym strychu, a Mariusz jeździł do rodzinnej miejscowości, żeby fotografować postęp prac.
Pod pretekstem przywiezienia starego roweru z garażu od Oderwanej Mamy, zabrał mnie pewnego dnia ze sobą i… to był moment, w którym mogłam popłakać się ze szczęścia, bo nikt, absolutnie nikt nie dał po sobie poznać, że szykują mi taką niespodziankę. Czerwony, z białym koszem, do którego później przywiązałam wstążkę, dzięki której rączka nie podskakuje na wybojach. Pokrowiec na siodełko w truskawki i ten sam motyw na błotnikach. Truskawkowy notes na zapisywane listy zakupów. Stałam, nie dowierzałam własnym oczom, a Dawid zapytał, czy zamierzam na nim jeździć, czy tylko patrzeć.
Sygnał truskawkowego dzwonka brzmi jak dźwięk starego, zabytkowego dzwonka do drzwi. Koszyk podskakuje na krawężnikach. Trzeba sporo siły, żeby się rozpędzić i taki urok starych rowerów, że dużo ważą. Nie poszaleje się na nich po wyboistych, nierównych drogach. Będzie trudno wszędzie tam, gdzie jest miękki, piaszczysty grunt. Można za to z klasą podróżować po mieście i okolicznych wioskach.
Tego samego dnia oni pojechali na kumpelski wypad nad morze, a ja wróciłam do domu, z wrażenia gubiąc się po ciemku na trasie z Opola do Wrocławia, którą znam i przejeżdżam regularnie, od kiedy rok temu poznaliśmy się z Mariuszem i po wielu długich wojażach po całym świecie rozpoczęliśmy nasze 87-kilometrowe dystansy, by kilka miesięcy później stwierdzić, że chcemy ze sobą zamieszkać. Sama wypakowałam moje szczęście w czerwonym kolorze z samochodu i w środku nocy wniosłam do mieszkania. Nie zabrałam ze sobą do łóżka, ale kiedy na nim nie jeżdżę, stoi w salonie jako honorowy element dekoracji naszego biało-czerwonego mieszkania.
Znów mogę jeździć na swoje ulubione przejażdżki nad rzekę, po wąskich ścieżkach, do których, przedzierając się przez korony drzew, docierają promienie zachodzącego gdzieś daleko, za Wrocławiem, słońca. Przejeżdżam przez wioski, które za kilka lat wchłonie miasto, a jeszcze przez chwilę można się będzie nacieszyć wspomnieniami dawnych czasów. Pomiędzy starymi murami, które pamiętają ubiegłe stulecie, zrywając po drodze jabłka z przydrożnych jabłoni, z lekko wiejącym we włosach wiatrem i kurzem unoszącym się spod opon, jadę przez życie, by spełniać kolejne marzenia. Kawałek za mną lub tuż obok, na gładkich, łysych oponach, jedzie drugi rower. I choć w zupełnie innym stylu i klimacie, trochę w rozjazdach i czasem na bocznych ścieżkach, podążamy przed siebie w tym samym kierunku.
Rower Fabriccum na zamówienie – gdzie kupić
- Fabriccum – można złożyć zamówienie
- Kosz na kierownicę – można sobie kupić do swojego aktualnie posiadanego roweru 🙂
Cześć, mam na imię Dorota i tworzę przepisy kulinarne z filmami wideo. Jestem autorką książki „Superfood po polsku”, a moje ukochane miasto, w którym mieszkam, to Wrocław :). Uwielbiam gotować i karmić siebie i innych, kiedyś moim hobby było pieczenie serników, a potem „wkręciłam się” w odchudzanie… posiłków ;). Od ładnych paru lat doradzam, jak jeść smacznie i zdrowo (da się!), żeby dobrze się czuć, mieć mnóstwo uśmiechu i energii oraz miło spędzać czas, nie tylko w kuchni.| Więcej o mnie
Bardzo ciekawy nostalgiczny tekst i oczywiście super zdjęcia, które trafiły do mojej kolekcji ” Cycle Chic „. Na bloga trafiłem dzięki fidze, ale bez maku i chociaż moją pasją jest jazda na rowerze to na pewno będę tu zaglądał.
Pięknie wyglądasz :)! Taka szczuplejsza sylwetka to efekt koktajli/ diety ryżowej czy masz jeszcze jakieś triki ;)?
Dzięki :). Liczenie kalorii i dieta south beach, już do końca życia ;). Koktajle i dieta ryżowa to tylko na oczyszczenie, kilogramów się na tym na stałe nie traci :).
Prześliczny!! 🙂 Nie przepadam osobiście za jazdą na rowerze, ale na takiej ślicznej damce to nawet ja bym chciała jeździć 🙂 I koszyk fantastyczny i kolorki!