Cześć, mam na imię Dorota i tworzę przepisy kulinarne z…
To właśnie w Indonezji zaczęliśmy śmiać się sami z siebie i nazywać się „Januszkami Podróżowania”. Pieszczotliwie i zabawnie, z odrobiną pomyślności ze strony losu, bo, jak nigdy, cały wyjazd upłynął nam spokojnie, bez większych niespodzianek, choć dał o sobie kilka razy znać brak przygotowania, a kiedy do głosu dochodziło zmęczenie, podejmowaliśmy durne decyzje. Na przykład taką, żeby z Bangkoku, zamiast do Surabaya, polecieć do Jakarty. Oto nasze pierwsze dni czyli kierunek: Jawa Indonezja.
Zobacz też: Więcej relacji z podróży do Indonezji
Vlog z Jawy – Bromo i Ijen – Indonezja
Obejrzyj bezpośrednio na moim kanale na YouTube
Z Bangkoku do Jakarty
Jako Januszki Podróżowania, nie wpadliśmy z Mariuszem na pomysł sprawdzenia lotów z Bangkoku do miejsc innych niż Jakarta i założyliśmy, kilka tygodni przed wylotem z Polski, że z Jakarty na wschód Jawy dotrzemy pociągiem. Żadna z naszych kart kredytowych nie została jednak zaakceptowana przez system płatności indonezyjskich kolei i plan uległ zmianie, gdy, już podczas pobytu w Tajlandii, okazało się, że wszystkie tanie bilety z Jakarty do Surabaya są wyprzedane, a zamiast 15 godzin spędzonych w pociągu szybciej i za podobną cenę dotrzemy na miejsce samolotem. Doświadczeni podróżnicy, a i tak nie omijają nas gafy :).
Lot z Jakarty do Surabaya trwa nieco ponad godzinę. Ale jako Januszki Podróżowania nie pomyśleliśmy, że więcej czasu niż samo zwiedzanie nieciekawej rzekomo Jakarty, zajmie nam dotarcie z lotniska do centrum i powrót na samolot następnego dnia, a właściwie jeszcze w środku nocy.
W Jakarcie spędziliśmy pół dnia, przeznaczone na skomplikowaną drogę z lotniska do hotelu mieszczącego się w ścisłym centrum. Zanim ogarnęliśmy wszystko, co trzeba, meldując się na miejscu, zaszło słońce, a nas ogarnęło zmęczenie i ostatecznie stolicę Indonezji zapamiętujemy, oglądając ją z taksówki i idąc na kolację do pobliskiej jadłodajni.
Nocleg w Jakarcie: Hotel Madu Inn
Z Jakarty do Probolinggo
Samolotem do Surabaya, stamtąd, z lotniska, podróż do głównego dworca Surabaya Gubeng i kilkugodzinne oczekiwanie na pociąg, bo miejsca na dwa, odjeżdżające wcześniej, zostały wyprzedane.
Do Probolinggo docieramy ok. 21:00. Jest ciemno, a my, z plecakami na plecach, wędrujemy do naszego hotelu. Po dwóch dniach w drodze czekają nas dwa dni regeneracji i pracy, zanim wyruszymy na wulkan.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika DOROTA.iN (@dorotakaminska)
Nocleg w Probolinggo: Guesthouse Rumah Wahidin Syariah
Wyprawa na Bromo
Pierwsze pytania o to, czy wybieramy się na Bromo, usłyszeliśmy już na lotnisku w Surabaya. Ten wulkan to jedno z najpopularniejszych miejsc turystycznych w Indonezji i najbardziej znany punkt widokowy na całej Jawie. Dlatego warto tu przyjechać, ale trzeba przygotować się na całe mnóstwo turystów. Dodajmy, że są to głównie turyści azjatyccy i nici z marzeń o ciszy i relaksie, jakich doświadcza się, podziwiając wschód słońca na wulkanie El Teide na Teneryfie.
Spod dworca autobusowego w Probolinggo, skąd odjeżdżają lokalne busiki (bemo), docieramy do Cemoro Lawang. Mamy tylko niewielki bagaż na jedną noc, reszta rzeczy spokojnie czeka w naszym hotelu. Cemoro Lawang to nieduża miejscowość u podnóża wulkanu Bromo. Można znaleźć tu nocleg w droższych hotelach lub skorzystać ze skromnej noclegowni i to właśnie nasz wybór na tę jedną noc. Trochę podłamani pogodą (w Probolinggo słońce i ciepło, tutaj chłód i gęsta mgła), wspinamy się do punktu widokowego, zapamiętując trasę, którą za parę godzin będziemy pokonywać w ciemnościach.
Kolację zjadamy w restauracji hotelu Cemara Indah. Wieczorem wiatr przegania część chmur, oglądamy kolorowy zachód słońca, a potem, o wschodzie widzimy cały szczyt i krater.
Jeszcze w ciemnościach, słyszymy głosy pozostałych turystów i sprzedawczyń, które krzątają się dookoła i przynoszą swoje poukrywane w okolicznych zaroślach towary.
Wschód słońca nad Bromo wita nas pastelowymi kolorami. Powoli robi się coraz cieplej, ale dobrze jest wypić gorącą kawę lub herbatę, którą można kupić od jednej z kilku sprzedawczyń.
Wulkan fotografujemy, siedząc na dachu, na który można się wdrapać przy skałach, choć mnie musi pomóc Mariusz; zmarznięta, niewyspana, zmęczona, nie mam siły wystarczająco wysoko podskoczyć.
Jest okropnie zimno i mamy na sobie po kilka warstw ubrań, a siedząc przy statywie, przykrywamy się kocami. Dobrze, że od lokalnego sprzedawcy kupiliśmy rękawiczki, które przydadzą się jeszcze podczas kolejnych wypraw.
Gdy jest już jasno i zostaję zauważona przez indonezyjskich turystów, ustawia się kolejka do zrobienia sobie ze mną selfie. Cóż, będą mieć fotki z niewyspanym i zmarzniętym wrakiem kobiety o podkrążonych oczach i rozwianym włosie ;).
Mariusz doświadczył tego zainteresowania już w Indiach i jeszcze wiele razy w ciągu całego wyjazdu Indonezyjczycy będą się z nami fotografować.
Wulkan Bromo mieści się na terenie objętego obowiązkową opłatą za wstęp parku narodowego. Wielu turystów, chcąc uniknąć ponoszenia kosztu biletu, przechodzi przez park nielegalnie, korzystając ze ścieżki dla miejscowych, która rozpoczyna się przy hotelu Cemora Indah, gdzie, po powrocie ze wschodu słońca, podziwiamy przepiękny widok jeszcze przed południem, gdy niebo, po 10 dniach mgieł, jakby specjalnie dla nas, staje się cudownie błękitne, a wiatr przegania po nim śnieżnobiałe chmury.
Weekend i tłumy turystów, które obserwujemy, zniechęcają nas do wspinaczki do krateru. Ustawia się do niego kolejka jak w sezonie wakacyjnym na Giewont czy Morskie Oko. Wolimy zostać dłużej w punkcie widokowym i patrzeć na wulkan Bromo z oddali. Taki czasem bywa urok zwiedzania w dni wolne od pracy.
Gdy trzeba wracać, okazuje się, że tylko my i spotkani wcześniej w busie Szwajcarzy, zamierzamy jechać o tej porze do Probolinggo. Cena przejazdu busikiem bemo, gdy nie pojedzie z kompletem pasażerów, znacznie wzrasta, a żadne z mijających nas aut nie chce autostopowiczów. Decydujemy o rozdzieleniu się i tak Szwajcarzy zostają, żeby ostatecznie wrócić drogim busem, w którym będą jedynymi pasażerami, a my wychodzimy poza miejscowość i po kilku minutach podróż do Probolinggo odbywamy na pace mikrobusa jadącego na handel do miasta.
Z dworca do hotelu dojeżdżamy bemo i biegniemy robić pranie, które zdąży jeszcze wyschnąć przed odjazdem do Bondowoso.
Nocleg pod Bromo, w Cemoro Lawang: Yog Bromo Homestay
Wigilia w Probolinggo
Nieduża to miejscowość, a poza sezonem turystycznym jesteśmy jednymi z nielicznych przyjezdnych. Wybierając się na wigilijną kolację, nie spotykamy ani żadnych Polaków, ani nawet Europejczyków. Chcąc zjeść rybę, bo przecież musi być zachowana choć odrobina tradycji, docieramy do restauracji oferującej międzynarodową kuchnię azjatycką. Ryba w sosie słodko-kwaśnym, z dodatkiem duszonych warzyw, smakuje wybornie, a w lokalu, choć to muzułmański kraj, stoi udekorowana choinka.
Nikt z tego powodu nie protestuje, nikt nie robi nikomu problemów czy przykrości. W restauracji jedzą tego wieczoru kobiety w hidżabach i te, które nie noszą tradycyjnego ubioru. Choć zwykle dopasowuję swój strój do ubioru miejscowych, tego wieczoru mam na sobie swoją „małą czarną” z odkrytymi ramionami. Miała poczekać do Sylwestra, ale chciałam mieć na sobie coś innego niż spodnie, chusta, bluza z kapturem i szeroka koszula.
Z Probolinggo do Bondowoso
Kolejnego dnia, o poranku, docieramy na dworzec autobusowy. Choć wszyscy naganiacze próbują nas przekonać do skorzystania z innych środków transportu, wiemy już doskonale, z którego peronu odjeżdża nasz autobus. I całe szczęście, że jesteśmy tu godzinę wcześniej, bo okazuje się, że Mariuszowi podano błędną godzinę odjazdu. Czy źle zrozumiał, czy celowo wprowadzono go w błąd? Może komuś zależało na tym, żebyśmy się spóźnili? Przekręty transportowe to niemiły akcent w czasie podróży po Indonezji. Radzono nam, żebyśmy do ostatniej chwili pilnowali plecaków, więc jedno z nas wsiada zająć miejsce, a drugie czeka na moment, w którym zostanie zamknięty bagażnik. Wiemy, że nie wolno kupić biletów, dopóki autobus nie ruszy. Oszuści przebrani za konduktorów, podstawieni pasażerowie, którzy „pomagają” obcokrajowcom i uspokajają, że wszystko w porządku – to tutaj codzienność.
Przez miejscowości, między którymi już dawno zatarły się granice, pokonując przez kilka godzin pozornie krótką trasę, docieramy do Bondowoso. O tym, że mało tu o tej porze roku obcokrajowców, przekonujemy się po raz kolejny, spacerując z plecakami z dworca autobusowego do pensjonatu. Zaczepia nas Indonezyjczyk, który pyta, czy to my, Dorota i Mariusz, turyści z Polski, bo wydaje mu się, że to u niego nocujemy i skoro idziemy piechotą, a on akurat jedzie samochodem, to nas zabierze. A na miejscu okazuje się, że pokój obok nas zajmują „nasi” Szwajcarzy.
Szczęście uśmiecha się do nas ponownie. Stefania i Quentin również wybierają się na Ijen i potem chcą płynąć na Bali. Wspólnie wynajmujemy auto i kierowcę i wszyscy razem wyruszamy, kilka godzin później, w środku nocy, na wulkan.
Nocleg w Bondowoso: Ijen Bondowoso Homestay
Wyprawa na Ijen
Niespokojny sen w aucie. Opłata za wstęp i otrzymanie biletów do parku narodowego. Start wspinaczki, w tłumie azjatyckich turystów, bo 25. grudnia jest w Indonezji dniem ustawowo wolnym od pracy. Po drodze mijamy miejscowych, którzy niedomagającym na szlaku osobom proponują wciągnięcie na dwukołowym wózku. Dla nas to zabawne, ale wiele osób korzysta z tej nietypowej „taksówki”. Mamy buty trekkingowe i zapas ciepłych ubrań, a po drodze mijamy sporo osób w sandałach czy klapkach – widać nie tylko na Giewont można próbować wspiąć się w szpilkach ;). Podejście na Ijen nie jest bardzo strome, choć zdarzają się trudniejsze momenty, ale najwięcej trudności powoduje zadyszka, która pojawia się z powodu sporej wysokości, bo w najwyższym punkcie wulkan ma aż 2799 m n.p.m.
Do wspinaczki nocnej przygotowujemy się starannie, ubierając się w odpowiednio dużą liczbę ubrań i zabierając ze sobą latarki.
Docierając na szczyt przed wschodem słońca i schodząc w dół, do krateru, podziwiamy miejsce, w którym górnicy, ręcznie, wydobywają siarkę, wynosząc ją na plecach w górę, po skalistym szlaku. Żałuję, że zaryzykowaliśmy i nie wypożyczyliśmy masek z filtrem. W zwykłych, chirurgicznych, pomimo obwiązania chustą, można się udusić, a do oczu same cisną się łzy. Słyszałam różne historie o maskach z filtrem i ich złej jakości, spowodowanej tym, że podobno nie są czyszczone, ale chętnie włożyłabym jedną z nich, a ostatni moment na wypożyczenie przegapiłam na szczycie.
W ciemności, pomiędzy kłębami siarkowego dymu, tuż przy powierzchni skał, podziwiamy niepowtarzalny widok: błękitny ogień, kontrastujący z szarością kamieni i żółtym kolorem siarki.
Kolejny raz przekonujemy się, że warto wychodzić ze swojej strefy komfortu i postawić na zaangażowanie, bo po spektaklu płomieni i tuż po wschodzie słońca, już ze szczytu, obserwujemy jezioro o turkusowej barwie wody, nad którym wiatr przegania siarkowe chmury. Jeszcze tylko jedna, góra dwie godziny i kłęby dymu całkowicie zasłonią ten piękny widok.
Po zejściu do samochodu czeka na nas prowiant i odpoczynek przy wodospadzie, gdzie odważni i odporni na działanie zimnej wody panowie zażywają kąpieli.
Z Ijen do Banyuwangi i na Bali
Do Banyuwangi zawozi nas nasz kierowca z Ijen, upewniając się, że docieramy do właściwego promu i wiemy, w której kasie kupić bilet. Przestawiając w czasie podróży zegarki, żegnamy się z Jawą i dopływamy do Bali.
Cześć, mam na imię Dorota i tworzę przepisy kulinarne z filmami wideo. Jestem autorką książki „Superfood po polsku”, a moje ukochane miasto, w którym mieszkam, to Wrocław :). Uwielbiam gotować i karmić siebie i innych, kiedyś moim hobby było pieczenie serników, a potem „wkręciłam się” w odchudzanie… posiłków ;). Od ładnych paru lat doradzam, jak jeść smacznie i zdrowo (da się!), żeby dobrze się czuć, mieć mnóstwo uśmiechu i energii oraz miło spędzać czas, nie tylko w kuchni.| Więcej o mnie
Wielkie dzięki za szybka odpowiedź, tak to z tymi firmami jest, jak przyjdzie co do czego, trzeba walczyć, mam nadzieję, że udało Ci się coś uzyskać z tytułu NNW. Języka indonezyjskiego nie znamy, ale się uczymy, znamy jedynie angielski 🙂 Tam, gdzie jedziemy nie ma jeszcze turystycznych enklaw, więc mam motywację do nauki. Dorotko, powiedz jeszcze, czy szczepiłaś się na dur, jaki antybiotyk o szerokim spektrum zabrać ze sobą, na jednej ze stron nie polecają doksycyliny, bo nie działa ponoć na tamtejsze szczepy? Pozdrowionka z zaśnieżonej Szklarskiej Poreby
Witaj Doroto, rozpisałam się trochę u Mariusza, który odesłał mnie do Ciebie, jako, że jeszcze jest w podróży:) W połowie marca wylatujemy na Sumatrę do krewniaków orangutanów, ale tylko na dwa tygodnie, więc postanowiliśmy nie szaleć ze szczepieniami, ale za to ubezpieczyć się w jakiejś wiarygodnej firmie, planeta młodych już nas nie raczej nie obejmie (40l.), czy mogłabyś coś doradzić? Większość znanych ubezpieczycieli nie ma dobrych opinii na forach, które przejrzałam, ale i osób korzystających z ubezpieczeń podróżnych niewiele znalazłam. Przepiękne zdjęcia! Miło się czyta. PozdrawiaM serdecznie
Cześć Małgoś! Ja od lat ubezpieczam siebie, a od dwóch lat także Mariusza, właśnie w Planecie. Ale… Dwa lata temu wnioskowałam o odszkodowanie z tytułu NNW i jak to z tanimi ubezpieczycielami bywa, musisz dość dokładnie i rzetelnie udowodnić, że nie wymyśliłaś sobie tego wypadku, który miałaś. To, co bym sugerowała, zwłaszcza jeśli nie znacie języka, to ubezpieczenie, które umożliwia bezgotówkowe ponoszenie kosztów, gdyby coś się działo na miejscu. Np. Compensa miała kiedyś taką ofertę. Bo jak potem wraca człowiek do kraju i poproszą o tłumacza przysięgłego dokumentów, to dramat. Nie polecam też PZU jeśli chodzi o ubezpieczenie bagażu. Formalności przy dochodzeniu odszkodowania za uszkodzony w transporcie sprzęt cała masa i oczywiście zrobią wszystko, żeby go nie przyznać.
Powodzenia w organizacji podróży i udanego pobytu :D.