Cześć, mam na imię Dorota i tworzę przepisy kulinarne z…
Kiedy spojrzę na mapę miasta, każda część ma coś nietypowego do zaoferowania i wciąż zaskakuje mnie bliskość niektórych miejsc, bo nie spodziewałam się, że Kings Cross w Sydney to dzielnica, z której tak szybko dojdę pieszo do tylu atrakcji miasta na końcu świata.
Zobacz też: Więcej relacji z mojej podróży po Australii
Miejsce, które na niemal miesiąc stało się moim domem. Przechadzam się codziennie szerokimi chodnikami w drodze po zakupy, przysiadam na chwilę przy fontannie w kształcie dmuchawca i obserwuję kąpiące się w wodzie ibisy i mewy.
Kings Cross w Sydney – spacer po dzielnicy, w której mieszkam
Obejrzyj bezpośrednio na moim kanale na YouTube
O poranku budzą mnie okrzyki z megafonu na słynnym, czerwonym okręcie Ocean Shield, który widzę z okien, a wieczorami, siedząc na tarasie, mogę cieszyć się widokiem panoramy centrum miasta. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że napotkaną na chodniku osobę, idącą z naprzeciwka, omija się w odwrotnym kierunku niż w Polsce. Nie tylko ruch samochodowy jest tu inny, ale jazda autem po Australii jeszcze przede mną.
To tutaj, w Kings Cross, zaczyna się mój pierwszy spacer i zakupy w „Woolies” – tak, to prawda, Australijczycy uwielbiają zdrobnienia! „Barbie” zamiast „barbecue”, „veggie” jako pieszczotliwa wersja „vegetable”. Nawet najpopularniejszy w całym kraju supermarket Woolworths doczekał się swojej zdrobnionej wersji. Codziennie robię tu drobne zakupy, a czasem wchodzę do jednej z otwierających się o poranku kafejek i zamawiam ulubioną kawę z mlekiem lub lody waniliowe. Siadam na ławeczce w Embarkation Park i wpatruję się przez chwilę w widok, który kiedyś znałam tylko z teledysku „Especially for you”.
Kings Cross za dnia to spokojna okolica, w której o poranku mijam ludzi podążających do pracy, a w czwartkowe, piątkowe i sobotnie wieczory obserwuję tłumy wyjeżdżające ruchomymi schodami z podziemnych przejść i udające się w kierunku pubów i dyskotek, bo dzielnica zmienia się i ożywa wieczorami, a znana jest z klubów ze striptizem oraz… domów publicznych i sex shopów. To jedna z popularnych lokalizacji do organizacji wieczorów panieńskich i kawalerskich. Jeśli kiedykolwiek byliście w Paryżu na Montmartre, tutaj znajdziecie jej australijski odpowiednik.
Przechadzam się w poszukiwaniu słynnego billboardu z reklamą Coca Coli. Swoją wystawą kusi mnie Risque, najstarszy sklep z erotycznymi akcesoriami w mieście. To właściwie dom handlowy usytuowany na dwóch poziomach. Można kupić tu śmieszne gadżety i profesjonalnie wykonane akcesoria. Pończochy, para sztucznych rzęs, czekolada z pędzelkiem do malowania po ciele partnera lub partnerki… Oswoiłam się z myślą, że po 8 latach wszystko się zmieniło i jestem sama, ale przecież nikt nie zabroni mi zrobić zakupów „na wszelki wypadek” :).
Docieram na róg Darlinhurst Road i William Street. Jest! Podobno to pierwszy w Sydney i największy na południowej półkuli billboard. Mieszkańcy miasta mówią na niego „The Coke Sign”. Część po prawej to stworzony w 1974 roku neon, który od tamtego czasu, we wciąż niezmienionej wersji, przykuwa wzrok „tubylców” i turystów. Wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO, cieszy oko czerwonym kolorem.
Nie trzeba mi przypominać, że jestem na końcu świata. Powietrze ma inny zapach, na niebie nie widać Wielkiego Wozu i Gwiazdy Polarnej. Wiele osób mówiło mi, że mogę poczuć się dziwnie, że trzeba się będzie przyzwyczaić, ale wbrew temu, że do większości znanych mi miejsc trzeba pokonać dystans kilku tysięcy kilometrów, czuję się tu jak w domu. Czy dane będzie mi tu kiedyś zamieszkać na stałe?
Spacer po bocznych uliczkach, restauracje kuchni całego świata, w których ceny są niższe niż w biznesowym The City czy hipsterskim New Town. Za obiad w niedużej, indyjskiej restauracji płacę tylko 7 dolarów, a jedną z lepszych pizz w swoim życiu zjadam przy głównej ulicy MacLeay Street, świętując swoje 32. urodziny.
W wolnych chwilach, kiedy odkładam przewodnik, włóczę się po bocznych uliczkach Kings Cross. Są ciche i różnorodne: z jednej strony można przechadzać się w otoczeniu kamienic z czerwonej cegły, a z drugiej, spacerując po Victoria Street, podziwiać stare domki o pięknie zdobionych balustradach i okiennicach.
Znajduję tu piękne, długie schody, którymi pieszo można udać się w kierunku Ogrodów Botanicznych i centrum miasta. Paradoksalnie, choć nie czuję się tu obco, czasem wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jestem.
Cześć, mam na imię Dorota i tworzę przepisy kulinarne z filmami wideo. Jestem autorką książki „Superfood po polsku”, a moje ukochane miasto, w którym mieszkam, to Wrocław :). Uwielbiam gotować i karmić siebie i innych, kiedyś moim hobby było pieczenie serników, a potem „wkręciłam się” w odchudzanie… posiłków ;). Od ładnych paru lat doradzam, jak jeść smacznie i zdrowo (da się!), żeby dobrze się czuć, mieć mnóstwo uśmiechu i energii oraz miło spędzać czas, nie tylko w kuchni.| Więcej o mnie