Poniedziałek był ostatnim dniem mojego pobytu w Laosie. Ostatni raz, przechadzając się po targu śniadaniowym i ulicach miasta, chłonęłam klimat tego spokojnego miejsca. Wiedziałam, że wkrótce czeka mnie duża odmiana, bo Hanoi, kolejne miasto na mapie mojej podróży, słynie z hałasu i zatłoczonych ulic.
Poranny targ w Luang Prabang to miejsce, gdzie zakupy robią głównie miejscowi: świeże ryby, mięso, warzywa i owoce oraz sprzedawane prosto z dużych worków przyprawy i ryż cieszą oko mnogością kolorów, a przyjemne zapachy pozwalają nieco przymknąć oko na muchy fruwające nad kawałkami wołowiny, odganiane za pomocą długich patyków zakończonych długimi, cienkimi wstążeczkami. Można tu nabyć wszystko, co przyda się do gotowania potraw kuchni laotańskiej i to właśnie w tym miejscu zaopatrują się tutejsze restauracje.
Zanim jednak ja dotarłam na poranny targ, o świcie, tuż przed wschodem słońca, w ciszy, mnisi z Luang Prabang, w kolejności od najstarszego do najmłodszego, przeszli przez ulice miasta, na których mieszkańcy oczekiwali ich z koszami z jedzeniem. Tradycyjny, codzienny zwyczaj, który stał się atrakcją turystyczną. Można, razem z mieszkańcami, kupując wcześniej przygotowany specjalnie na tę okazję koszyk, usiąść na ulicy i oczekiwać przyjścia kilkudziesięciu mężczyzn w pomarańczowych szatach.
W południe przespacerowałam się po raz ostatni po starych uliczkach miasta.
Wieczorem poleciałam do Hanoi.
Przez 3 dni zwiedzałam miasto, wyjątkowo hałaśliwe, gdzie pośród całodobowego dźwięku klaksonów, wśród 4 milionów skuterów (przypadających na 8 milionów mieszkańców) i przy całkowitym braku przestrzegania jakichkolwiek przepisów, trudno znaleźć choćby chwilę spokoju. Architektura – pozostałość po koloniach francuskich i jedna z najzdrowszych i najsmaczniejszych kuchni na świecie, która przez wszystkie lata nie uległa obcym wpływom.
Socjalizm w turystycznym wydaniu, brak znajomości angielskiego, pogoda ducha, żyłka do biznesu i… rozleniwienie, bo nigdzie indziej nie widziałam tylu osób śpiących w pracy, w samo południe.
W piątek wieczorem doleciałam do Hongkongu.
Zmęczona, zapracowana, postanowiłam pobiec sfotografować zachód słońca. 6 lat temu nie było tu kilku remontów ulic i placów budowy. Zgubiłam się, ale próbne fotografie zostały wykonane, a zrobiłam je… siedząc na płocie :).
W Hongkongu spędzę kilka dni, a potem wybieram się do Tajpej, na Tajwan. Mam nadzieję, że uda mi się spotkać ze znajomymi, których tak długo nie było mi dane zobaczyć. W mieście, gdzie kilka lat temu poczułam, jak łatwo jest mi podróżować nawet w najbardziej odległe strony świata, a którego nie było mi wtedy dane poznać tak blisko jak bym tego chciała, znów obejrzę jeden z najwyższych budynków na świecie, napiję się ulubionej herbaty z bąbelkami i przespaceruję, wśród przyglądających mi się ze wszystkich stron przechodniów, przez zatłoczone chodniki. Zaczynam powoli tęsknić. Nie brakuje mi polskiego jedzenia, mam kontakt z najbliższymi, ale chętnie porozmawiałabym na żywo z kimś innym niż przypadkowy, samotny turysta.
Robisz co raz ładniejsze zdjęcia i z co raz większą przyjemnością mi się czyta Twoje podróżnicze wpisy! 🙂
Nie wyświetla mi się jednak zdjęcie z Hanoi :< i nie wiem, czy to przez moją przeglądarkę czy może źle się załadowało podczas dodawania…
*coraz, mój błąd -.- z rozbiegu wcisnęłam spację zanim pomyślałam -.-
Dzięki, Kiniu :). Próbuję się zalogować od kilku godzin i poprawić ten wpis, ale na razie bezskutecznie.
Ooo, udało się, widać brakujące fotografie :D.
są naprawdę piękne <3
Piękne zdjęcia Doroto!