Cześć, mam na imię Dorota i tworzę przepisy kulinarne z…
Po kilkunastogodzinnym locie z Abu Dhabi o 6 rano samolot linii lotniczych Etihad dociera do Sydney. To niesamowite uczucie, przelecieć samolotem niemal nad całą kulą ziemską i na znajdującym się przy fotelu ekranie móc obserwować moment lądowania dzięki zamontowanym w różnych częściach zewnętrznych samolotu kamerom. Sydney dopiero będzie się budzić do życia, a ta pora to czas, w którym otwiera się zamknięte przez całą noc lotnisko. Jeden za drugim lądują tu teraz oczekujące na swoją kolej samoloty, a przy bramkach z kontrolą paszportową oraz maszynach prześwietlających bagaże i stanowiskach celników już za chwilę zaczną tworzyć się długie kolejki podobnych do mnie podróżników, ciekawych pięknych widoków Australii.
Zobacz też: Wszystkie moje opisy z podróży do Australii
Przez całą podróż, a nawet jeszcze przed jej rozpoczęciem, towarzyszył mi lekki niepokój – obawa o to, że na którymś z jej etapów coś pójdzie niezgodnie z planem i ostatecznie nie uda mi się dotrzeć do mojego wymarzonego celu. Bałam się, że nie zdążę na autobus, potem zastanawiałam czy aby na pewno autokar się nie zepsuje w drodze do Pragi, następnie obawiałam o wszystkie możliwe loty i dojazdy na lotnisko, a ostatecznie, lecąc z Abu Dhabi do Sydney zastanawiałam czy przypadkiem to właśnie tutaj, niemal u celu, nie dostanę odmowy wjazdu na teren Australii. Ostatecznie, uśmiechnięta i zmęczona, z odrobiną nadmiaru whisky i tytoniu, przechodzę wszystkie punkty kontrolne i po raz pierwszy, teraz już oficjalnie, stawiam swoją stopę na australijskiej ziemi.
Po godzinie, którą zajęły wszystkie kontrole połączone ze staniem w kolejce oraz oczekiwaniem na dobrą duszę, która miała odebrać mnie z lotniska, wreszcie wsiadam do samochodu, próbując oczywiście usiąść najpierw po stronie pasażera, bo przecież w Australii samochody jeżdżą lewą stroną jezdni, a kierownica znajduje się po prawej stronie auta. Auto mknie lewą stroną podmiejskiej autostrady, która nawet o tej porze jest dość mocno zakorkowana, ale po kilkudziesięciu minutach wreszcie jestem w Kings Cross – miejscu, w którym przez najbliższe kilka tygodni będę mieszkać i z którego będę do Was pisać.
Najlepszą metodą na jetlag, niezależnie od kierunku podróży, jest położenie się spać wtedy, kiedy w miejscu, do którego przyjechaliśmy, zapada noc. Czeka mnie zatem cały dzień walki ze zmęczeniem, ale kto czułby się zmęczony, mając z okna widok na The City, most Sydney Harbour Bridge oraz fragment Sydney Opera? Patrzę przez okno i już wiem, że codziennie, po przebudzeniu, będę zachwycać się pięknem tego co widzę i nie dowierzać, w jaki sposób się tu znalazłam.
Czym jest w dzisiejszych czasach odległość, kiedy Internet umożliwia rozmowę wideo z moją rodziną, a samolot dotarcie do dowolnego zakątka na ziemi? Odległość jest tęsknotą za miejscami, które kochamy, w których byliśmy i na myśl o których mocniej biją nasze serca. Odległość to wspomnienia pielęgnowane w pamięci oraz marzenia o podróżach, których jeszcze nie było nam dane odbyć. Chociaż teraz nie czuję jeszcze tego, że stąpam po drugiej stronie kuli ziemskiej, już wiem, że po powrocie do Polski moje myśli często będą tu uciekać i na mojej liście najciekawszych miejsc Sydney zajmie zaszczytne miejsce obok ukochanego Paryża, cudownie klimatycznej Pragi czy dalekiego Tajpej.
Postanawiam od razu rozpakować swoje rzeczy i uporządkować je na półkach ogromnej, sięgającej sufitu szafy. Ten niewielki pokój z szafą, łóżkiem i ogromnymi oknami przez najbliższe tygodnie będzie moim miejscem powrotów z wojaży po dużym mieście. Wojaży, które rozpoczynam natychmiast po rozpakowaniu walizki, udając się na spacer do okolicznego, wybudowanego na wielopoziomowym parkingu, parku Embarkation Park oraz marsz Darlinghurst Road, główną ulicą Kings Cross, o którym wkrótce na pewno napiszę coś więcej.
Choć mamy wrzesień, w Sydney kilka dni temu rozpoczęła się wiosna i podczas mojego pierwszego dnia towarzyszy mi piękne słońce. Położony w dzielnicy Potts Point rejon Kings Cross za dnia może nie sprawiać ogromnego wrażenia na podróżujących. Leniwie budzi się do życia, szumiąc wodą fontanny, warkocząc silnikiem przejeżdżających ulicą samochodów, pachnąc kawą z pobliskich kafejek i kwitnącymi w parku kwiatami. Zaskakują mnie kąpiące się w fontannie ptaki: obok zwykłych gołębi stoją inne, wysokie okazy o długich, powyginanych dziobach. Od razu widać, że to najwięksi miejscy śmieciarze, rozgrzebujący wszystko, co choćby odrobinę wystaje z kubłów na śmieci.
Przemierzam sporą część Darlinghurst Road i docieram aż do ogromnego billboardu z reklamą Coca Coli, charakterystycznego punktu w Kings Cross, przy którym po raz pierwszy jestem zaczepiona przez lokalnego mieszkańca, chcącego się dowiedzieć, prawdopodobnie z powodu mojego dużego aparatu i obiektywu, dla której gazety pracuję i czy nie potrzebuję osoby, która mogłaby udzielić mi wywiadu. Mężczyzna okazuje się wiedzieć, gdzie leży Polska i próbuje przypomnieć sobie kilka polskich zwrotów, których nauczył go kiedyś przyjaciel, a które okazują się być zwrotami w języku… holenderskim. Holland, Poland… właściwie co za różnica? 😉
Decydując się na lekkie ryzyko, u Hindusa w Tandoori zamawiam za jedyne 7 dolarów lunch: curry warzywne z ryżem oraz placek ziemniaczany.
Do mieszkania wracam ulicą Victoria Street. Mijam spokojną okolicę szeregowych domków o charakterystycznym wyglądzie: są nieduże, a ich balkony przyozdobiono metalowymi barierkami, o wzorach przypominających wiktoriańskie koronki.
Po drodze odkrywam schody McElhone, którymi wkrótce będę przechadzać się do Zatoki Wooloomooloo i do centrum. Znad brzegu dobiega mnie odgłos odpływających statków. Już wiem, że bardzo mi się tu spodoba.
Cześć, mam na imię Dorota i tworzę przepisy kulinarne z filmami wideo. Jestem autorką książki „Superfood po polsku”, a moje ukochane miasto, w którym mieszkam, to Wrocław :). Uwielbiam gotować i karmić siebie i innych, kiedyś moim hobby było pieczenie serników, a potem „wkręciłam się” w odchudzanie… posiłków ;). Od ładnych paru lat doradzam, jak jeść smacznie i zdrowo (da się!), żeby dobrze się czuć, mieć mnóstwo uśmiechu i energii oraz miło spędzać czas, nie tylko w kuchni.| Więcej o mnie
Tylko pozazdrościć.Też chciałbym tam być.
zazdroszczę takiej wspaniałej wyprawy! 🙂
@Rosanna: „Zazdroszcze takiej wspanialej wyprawy”
I to wlasnie jest bledem, zazdroscisz … zazdroszczac nigdy nie zobaczysz Australii ani innych miejsc. Ty wez i mysl (jak przypuszczam) jak Dorota, mysl ze kiedys to zobaczysz i kiedys tam bedzisz i nie wazne jak to osiagniesz, ale osisgniesz. Nie zazdrosc a zacznij marzyc o takiej wyprawie i zrob wszystko by ja kiedys zrealizowac. Zazdroszczac jestes z gory skazana na porazke. Przykre ale to prawda.
Nie lubie komentarzy w takim stylu – zazdroszcze Ci.
Dorotko! Ja sie ciesze z tego ze zrealizowalas swoje marzenie, ja tez swoje kiedys zrealizuje i pojade troszeczke dalej – do Nowej Zelandi 🙂
Pozdrawiam z Londynu – zbyszek
Podziwiam Twoją artystyczną duszę , opisujesz bardzo obrazowo i rzeczowo , czytam i podziwiam . Gratuluję odwagi. Halina