Poniedziałek był ostatnim dniem spędzonym na Panglao i pierwszym naprawdę słonecznym, co, razem z kolegami ze Słowenii, wykorzystaliśmy jako pretekst do wylegiwania się na plaży Alona Beach, zjedzenia ostatnich, gigantycznych krewetek z grilla, turnieju pokera przy recepcji oraz pożegnania.
Spakowana, o 6 rano, we wtorek, wyruszyłam, zamawiając wcześniej tricycle, do portu w Tagbilaran, skąd miał odpłynąć mój prom. Niestety, został odwołany z powodu zbyt dużych fal. Poznając dwójkę przemiłych Holendrów, zmieniłam rezerwację na późniejszy i ostatecznie, z 6-godzinnym opóźnieniem, nie docierając na czas na lotnisko, dotarłam do Cebu. Umilając sobie czas grą w kości, spędziliśmy wieczór w polsko-holenderskiej ekipie.
Następnego poranka poleciałam na Palawan, kupując wcześniej nowy bilet na samolot, odwołując wynajęcie samochodu na wyspie i zmieniając decyzję odnośnie noclegu. Cóż, może do El Nido uda mi się dotrzeć innym razem, a przez dwa dni pobytu na ostatniej filipińskiej wyspie na mojej trasie nocleg w Puerto Princesa :).
Miasteczko nie różni się od innych, typowych, turystycznych miejscowości na Filipinach. Niewysoka, często prowizoryczna zabudowa, na przedmieściach bałagan, zwłaszcza że niedawno na wyspie był tajfun, podczas którego ja akurat przebywałam na Boracay. Warto wieczorem pospacerować po przystani, skąd, siedząc na jednej z ławeczek, po zjedzeniu kolacji w jednym z malutkich, przydrożnych barów, można obserwować piękny zachód słońca.
O zmierzchu, razem z innymi turystami z mojej grupy wycieczkowej, wypłynęłam łodzią na pyszną kolację na wodzie, po której, mniejszą łódką, popłynęliśmy obserwować palawańskie świetliki, błyskające światłem zza rosnących wzdłuż wpadającej do morza rzeki gałęzi drzew. Zupełnie niespodziewanie miałam okazję przeżyć trzecie w moim życiu oświadczyny ;).
Następnego dnia, wcześnie rano, z zatoki Honda Bay, popłynęłam obejrzeć okoliczne wyspy. Trochę żałuję, że pogoda nie dopisała na tyle, żeby posnurkować: wypożyczyłam maskę i buty, ale przy słabej przejrzystości i braku kamery do podwodnych zdjęć, niewiele udało mi się zobaczyć i sfotografować.
Udało mi się za to zjeść bardzo nietypowe owoce morza, których, dotychczas, nie spotkałam w żadnej restauracji. Wiecie jak smakują jeżowce? Ja już wiem :).
Wieczorem, w czwartek, poleciałam do Brunei. Pozostałą część tygodnia, pracując i nadrabiając zaległości w montażu filmów, obróbce zdjęć oraz sprawach księgowych, przy nieco deszczowej i pochmurnej pogodzie, spędziłam w Bandar Seri Begawan, delektując się specjałami tamtejszej kuchni i odrobinę spacerując po mieście.
Kolejny etap podróży to indonezyjska wyspa Bali. Nie mogę się doczekać, bo od dłuższego czasu marzę o zobaczeniu na własne oczy tarasów ryżowych :).
Trzymajcie kciuki za moją dalszą podróż, bo… właśnie dobijam do półmetka!
Ściskam Was serdecznie!