Koniec krótkiego pobytu w Manili i czas na 11 dni zwiedzania całych Filipin. Szkoda, że do mojego grafiku nie udało się wcisnąć choćby kilku dodatkowych dni, bo wyspy, oddalone od siebie, oferujące różne atrakcje to z pewnością warta do obejrzenia ciekawostka. Chcąc podróżować po całych Filipinach, trzeba przygotować się na trudności transportowe: linie lotnicze oferują mało bezpośrednich przelotów pomiędzy poszczególnymi wyspami i często trzeba korzystać z połączeń z przesiadką w Manili.
W poniedziałek rano Manila przywitała mnie widokiem na miasto. Nie wiedziałam, że z mojego pokoju jest przejście na dach. Szkoda, mogłam zrobić ładne zdjęcia miasta o zachodzie słońca, ale panorama w samo południe też wygląda ciekawie. Na każdym kroku, nawet tutaj, widać dużą przepaść pomiędzy biedą a dobrobytem.
Pobyt w Azji zdecydowanie mi służy. Stołując się na tutejszych ulicach, przy sporej dawce ruchu, schudłam już chyba ok. 3 kg. Pożegnałam tę nieszczęsną oponkę wokół brzucha, która, po trzydziestce, czai się na mnie na każdym kroku i pompuje wraz z każdym słodkim deserem, który przygotowuję w mojej kuchni. Pomimo natłoku zajęć i ciągłych zmian miejsca, jestem wypoczęta i uśmiechnięta, chociaż stan moich włosów, zwłaszcza przy dużej wilgotności powietrza, można określić jednym słowem: siano.
Tak naprawdę to odrastają, powoli. Korci mnie, żeby znów wyprostować, ale na szczęście to przewidziałam i nie zabrałam ze sobą prostownicy.
Brakowało mi torebki na ramię, choć specjalnie żadnej nie zabierałam z domu. W podróży zawsze kupuję jedną z trzech rzeczy: bieliznę, torebkę, buty, perfumy. Poza tymi ostatnimi, to właśnie są moje pamiątki, które kolekcjonuję od lat, zamiast drobnych bibelotów, obrazków na ścianę czy magnesów na lodówkę ;). Na Filipinach można kupić torebki ekologiczne: wykonane z papieru pozostałego po kolorowych magazynach, metalowych puszek po napojach gazowanych… Moja jest pojemna, plażowa, odporna na wodę, bo papier został zafoliowany. Świetnie się sprawdza i czasem to o wiele lepsze rozwiązanie niż plecak, który ciągle trzeba zdejmować z pleców i usiłować znaleźć portfel, który nie wiadomo gdzie się schowało :).
Na Boracay dotarłam w poniedziałek, po południu. Zdążyłam zjeść obiad w hotelu i w ostatniej chwili zdecydowałam się pójść na plażę. W nagrodę obejrzałam jeden z najpiękniejszych zachodów słońca w moim życiu. Ostatni taki piękny na tej wyspie.
Kolejnego dnia na Boracay dotarł tajfun, który wcześniej, tuż po moim wylocie, zdążył zasiać spustoszenie w Manili. Ogromne fale, wiatr, który urywał głowę, deszcz wbijający się w skórę jak milion szpilek ciskanych z nieba niczym z pistoletu. Pogoda barowa – i to właśnie w barach i restauracjach spędziłam cały swój pobyt na wyspie, gdzie główną atrakcją są piękne, szerokie, białe plaże i możliwość uprawiania sportów wodnych :).
Postanowiłam, że to właśnie na Boracay wykorzystam cały możliwy czas na próbowanie tutejszej kuchni, a w kolejnych miejscach, jeśli pogoda się poprawi, będę intensywnie zwiedzać miasteczka i okolice.
Choć w restauracjach serwuje się głównie naleśniki z owocami oraz sałatki owocowe, klasyczne desery filipińskie są zupełnie inne. Halo-halo, mango float, sans rival, puto bumbong, bibingka, leche flan, buko pie… Nie jest łatwo je znaleźć, ale z większością, po dokładniejszych poszukiwaniach, na szczęście się udało :). Kuchnia filipińska jest naznaczona różnymi obcymi wpływami i w połączeniu z chęcią przypodobania się turystom, trochę zaniedbana i niedoceniana. Chcąc spróbować tradycyjnych dań, najlepiej udać się na uliczny targ lub do niedrogiej jadłodajni, choć znajdą się też restauracje przy plaży, które, oprócz kuchni europejskiej, serwują lokalne przysmaki.
W czwartek dotarłam do Cebu, skąd, promem, w dwie godziny, dopłynęłam do Tagbilaran, a następnie, korzystając z uprzejmości poznanego na promie Belga i jego dziewczyny i propozycji podwiezienia, dojechałam do swojego hotelu. Moimi sąsiadami byli przemili Słoweńcy: trzech nauczycieli z gimnazjum, z którymi spędziłam sporo czasu na Panglao.
Zachęciłam chłopaków ze Słowenii do próbowania lokalnej, filipińskiej kuchni, o którą nie zawsze jest łatwo w turystycznych regionach, skoncentrowanych na oferowaniu pizzy, spaghetti, steków, burgerów i wszystkiego tego, co Europejczycy lubią najbardziej, a co, niestety, działa destrukcyjnie na nasze sylwetki. Wystarczy popatrzeć jak wyglądają szczupli Azjaci.
Polsko-słoweńska ekipa wynajęła dwa skutery i ruszyliśmy w trasę po wyspie Bohol, w kierunku Czekoladowych Wzgórz, na które, z najwyższego punktu obserwacyjnego, widok rozciąga się aż po horyzont. Choć nie dopisała nam pogoda, wrażenia niesamowite, a w słoneczny dzień taki widok musi być potrójnie piękny. W porze suchej wszystkie pagórki, zgodnie z nazwą, nabierają czekoladowego koloru. W drodze powrotnej obejrzeliśmy też, na żywo, malutkie lemury, które zamieszkują wyspę. Nie wiedziałam, że są tak drobne i niewielkie, że z łatwością mogłyby zmieścić się w… zwykłych szklankach ;).
Mój skuterowy partner, Gasper, chociaż hobbystycznie i po godzinach, też prowadzi blog, na którym pokazuje zdjęcia ze swoich podróży oraz pisze o bieganiu i innych sportach, które uprawia.
Spróbowałam swoich sił w filipińskim karaoke. Nie pytajcie o rezultaty ;). Na szczęście uratował mnie spory wybór repertuaru w języku angielskim. Za „Soak up the sun” Sheryl Crow dostałam 100 punktów!
Na Filipinach spędzę jeszcze tylko dwa dni. W poniedziałek wylatuję na ostatnią wyspę: Palawan i mam nadzieję, że w pięknym El Nido zanurkuję razem z whale sharks. Tęskno mi już za najbliższymi, a niebawem dotrę do półmetka mojej podróży.
Całuję Was i uciekam się pakować. Do zobaczenia!