Minął miesiąc, od kiedy wróciłam do domu i obserwuję jak pięknie zachodzi słońce nad Wrocławiem. Lubię ten jesienny czas, kiedy jeszcze jest ciepło i nie pada deszcz. Powoli nadchodzi złota, polska jesień, tak krótkotrwała i ulotna, wyczekiwana z utęsknieniem, bo nawet przy pięknej pogodzie, w najładniejszych miejscach na świecie, tęskni się za własnym domem.
Od miesiąca moja szara bluza znów przebywa w ulubionej scenerii, kiedy o poranku wędruję z łóżka do kuchni i zaparzam swoją ulubioną kawę. Od miesiąca jadam na śniadanie jajecznicę, jajka sadzone, sałatki lub bezglutenowe tosty, naleśniki czy racuchy. Niełatwo utrzymać azjatycką dietę, kiedy we wszystkim dookoła jest ser, mleko i mąka :). Korzystam z sezonu na mango, które bez przerwy gości w mojej lodówce a potem, pokrojone, jako jeż z mango, dekoruje śniadaniowy stół :).
W tym tygodniu pierwszy raz od czasu powrotu do domu poszłam na samotny spacer. Tęskniłam za najbliższymi, ale przyszedł taki moment, kiedy trochę zabrakło mi tej chwili tylko dla siebie. Takiej, w której nie pracuję, nie myślę o przyziemnych sprawach, o innych ludziach. Kiedy mogę usiąść, popatrzeć przed siebie i wiedzieć, że po prostu jest mi dobrze i że w tej jednej chwili – nic nie muszę i nigdzie się nie spieszę.
Sezon na płaszcz, szalik, kozaki, rajstopy i rękawiczki uważam za otwarty :).
W piątek w odwiedziny wpadły przyjaciółki z mojej styczniowej wyprawy do Tajlandii i Kambodży. We cztery, w sobotę i niedzielę, zwiedzałyśmy piękny i słoneczny Wrocław :).
Przy Hali Stulecia odbywa się od czasu do czasu giełda staroci. Przyjeżdżają tu sprzedawcy z różnych miejsc na mapie Polski, przywożą różne cudeńka. Nie potrafię nic nie kupić, zawsze znajdzie się coś, co mi się bardzo podoba. Tym razem obiecałam sobie, że kupię tylko potrzebne rzeczy, których faktycznie brakuje mi w domu :).
Nie sposób przejść obojętnie obok wszystkich cudowności, jakie można znaleźć na pchlim targu. Stałam się posiadaczką starej, odrestaurowanej, ręcznie malowanej kanki, która w moim domu będzie nietłukącym się wazonem na kwiaty oraz kompletu widelczyków deserowych, których zakup odkładałam od kilku lat i które wreszcie same podsunęły się pod mój nos ;).
W nieco większym gronie, po zwiedzaniu miasta, z Ewą, Gosią i Kubą zjedliśmy pizzę i makaron ze szpinakiem w Capri. Bardzo smaczne ciasto, cienka pizza, ale nie za sztywna. Muszą trochę popracować nad dodatkami, bo te prostokąty w lewym dolnym rogu zdjęcia nie przypominały prosciutto ;). Miła obsługa i jak poprosiliśmy o priorytetowe podanie makaronu dla Mariusza, który dołączył do nas pod sam koniec kolacji, dostaliśmy jego zamówienie po 10 minutach, pomimo ogromnej kolejki dań oczekujących na przygotowanie. Pizzę i makaron najlepiej doprawić sobie pyszną, ostrą lub czosnkową oliwą. Polecam, jest smacznie :).
Jedzenie w Capri to mały trening przed przyszłym tygodniem. Jadę na kilka dni do Włoch i już nie mogę się doczekać!
Piszcie mi co u Was – mam nadzieję, że jeszcze nie dopada Was jesienna depresja :). Przesyłam słoneczne całusy!